Miłosierdzie gminy

Powiem tak: ostatnie dwanaście miesięcy naznaczone było w moim życiu walką o zachowanie jednej z kończyn dolnych, a przegranie tej walki mogło skończyć się bardzo różnie zarówno dla tej kończyny, jak też dla całego organizmu. Na szczęście udało się po wielu dramatycznych próbach wybić bakterie, które rok temu zainfekowały uszkodzoną skórę na tak zwanym wyprysku żylakowym, a następnie doprowadzić do zagojenia powstałych w nodze ran oraz rozległych nadżerek naskórka wokół nich.


BRAZYLIJSKI SERIAL


Proces ratowania mojej nogi nazywałam serialem brazylijskim - ze względu na liczne zwroty akcji, kiedy wydawało się, że skóra bardzo dobrze reaguje na zastosowane leczenie, po czym następowało nagłe jeszcze większe pogorszenie jej stanu, prowadzące do próby zastosowania kolejnego leku, na który większość pacjentów zazwyczaj reaguje dobrze, ale nie ja, co mogło wiązać się z ujawnioną przy okazji alergią kontaktową na kilka substancji będących ważnymi składnikami różnych maści i środków opatrunkowych.


Prowadzący mnie lekarz dermatolog podjął więc decyzję o odstawieniu zasadniczo wszystkich leków kontaktowych, jak również opatrunków z gazy, zastępując je gładkim bezbarwnym bawełnianym bandażem, gdyż moja skóra z czasem już prawie na wszystko reagowała rozległą alergią. Z aktywną pomocą prowadzącego mnie lekarza podjęłam też próbę twardej kompresjoterapii zaleconej przez konsultowanego chirurga naczyniowego, którą to terapię moje obie dolne kończyny bardzo polubiły (druga noga też wymaga takiej profilaktyki, żeby nie spotkał jej los pierwszej), co nie jest podobno regułą wśród pacjentów (niektórzy źle znoszą uciskanie podudzia specjalnym twardym bandażem), a szkoda, gdyż niewątpliwie w moim przypadku owa terapia okazała się skuteczna.


Wśród osób, poza lekarzami z ich wiedzą i zaangażowaniem, które przyczyniły się do zamknięcia ran na nodze, pozwolę sobie wymienić również Brata Alberta/Adama Chmielowskiego, świętego, który w Powstaniu Styczniowym utracił jedną z dolnych kończyn, a do którego zwróciłam się o wstawiennictwo przed Tym, Który Uzdrawia w prośbie o uratowanie mojej nogi, kiedy pomimo zastosowanych terapii jej stan nadal pozostawał w zawieszeniu. Z kolei mój lekarz prowadzący, kiedy na koniec dziękowałam mu za zajęcie się moją nogą, wymownie wskazał na Niebo, mówiąc, że sprawa mogła skończyć się bardzo różnie: Jest czas, kiedy w ich [lekarzy] rękach jest wyjście z choroby: oni sami będą błagać Pana, aby dał im moc przyniesienia ulgi i uleczenia, celem zachowania życia. - Psalm 38: Lekarz i leki. Ja ze swojej strony swoje przeboje z nogą ofiarowałam w pewnym momencie w intencji zagrożonej ciąży w rodzinie jednego z dzieci mojego lekarza, żeby nie marnować tego modlitewnego potencjału, skoro sam wszedł mi w ręce. Dziecko urodziło się zasadniczo zdrowe.


REWIA ROZRYWKI


Walka o uratowanie nogi to z jednej strony zwroty akcji jak we wspomnianym serialu, a z drugiej strony - rewia osób, które przewinęły się nad moją nogą albo oceniając jej stan, albo/i zakładając na niej konieczne opatrunki. Zwykły opatrunek byłam w stanie sama założyć na uszkodzonym fragmencie skóry w części goleniowej, ale poprawne założenie opatrunku kompresyjnego, czyli uciskowego, obejmującego odcinek od nasady palców do kolana, było i jest poza moimi fizycznymi możliwościami.


Tak więc w ciągu minionych miesięcy moją nogę specjalnymi bandażami ściskali: dermatolog; pielęgniarka i lekarz w poradni chirurgicznej; rehabilitantka specjalizująca się w drenażach limfatycznych; moja koleżanka, której rehabilitantka pokazała, jak to się robi; żona znajomego, której ja wyjaśniłam, jak to należy zrobić, kiedy inne osoby nie mogły mi pomóc; moja cioteczna siostrzenica podczas niedawnej u mnie wizyty, i której bardzo dobrze poszło bandażowanie mnie, pewnie dlatego, że jej mama, a moja kuzynka, miała jeszcze bardziej poważny problem skórny, prowadzący do konieczności przeszczepu uszkodzonych partii skóry na obu nogach.


Po drodze miałam jeszcze okazję zapoznać się z moją pielęgniarką środowiskową, pod której opiekę skierował mnie lekarz pierwszego kontaktu, widząc stan nogi „płaczącej” wysiękami na skórze i opanowanej rumieniem sięgającym kolana. Pani pielęgniarka dzielnie włączyła się do jej ratowania, chociaż specjalistyczne opatrunki kompresyjne były dla niej nowością, której dopiero na mnie musiała się uczyć, i których zakładania ze względu na delikatność osłabionej skóry po prostu – bała się.


Teraz, kiedy noga zagoiła się, nie za bardzo mogę liczyć na regularną pomoc pielęgniarki środowiskowej. Podobnie działania profilaktyczne, czyli konieczność niemal codziennego bandażowania obu nóg, nie należą już do bezpośrednich zainteresowań dermatologa. Koleżanka, która bardzo mi pomogła w stanie kryzysowym, i na którą mogę nadal liczyć w nagłej potrzebie, ma wiele własnych obowiązków rodzinnych, w tym opiekę nad swoją dużo starszą ode mnie mamą.


WCHODZĘ W SYSTEM


Moje próby dotarcia do szerszego grona osób zawodowo specjalizujących się w tego rodzaju opatrunkach spełzły na niczym. Zastanawiałam się więc, co dalej mam z tą sprawą robić, jako że zasadniczo zdana jestem na siebie samą, a profilaktyczne bandażowanie nóg czeka mnie już do końca życia. I tak zaczęłam od wystąpienia o orzeczenie niepełnosprawności, czego dotychczas nie chciałam robić, unikając jak długo było to możliwe formalnego zadekretowania postępującej starczej słabości. Po miesiącu otrzymałam dokument bezterminowo uprawniający mnie do ubiegania się o pomoc z „systemu środowiskowego wsparcia w samodzielnej egzystencji, przez co rozumie się korzystanie z usług socjalnych, opiekuńczych, terapeutycznych i rehabilitacyjnych świadczonych przez sieć instytucji pomocy społecznej, organizacje pozarządowe oraz inne placówki”.


Po paru dniach od złożenia w stosownym ośrodku pomocy [instytucje pomocy społecznej] odpowiedniego wniosku odwiedzili mnie kolejno: pracownik socjalny ośrodka, asystent seniora oraz pielęgniarka związana między innymi ze stowarzyszeniem Joannici. Okazało się, że ostatnia z wymienionych osób jest bardzo zainteresowana przyswojeniem sobie sztuki kompresjoterapii, gdyż zdążyła zorientować się, że istnieje duże zapotrzebowanie na takie zabiegi, a liczba osób umiejących je profesjonalnie wykonywać jest bardzo mała.


Przy okazji dowiedziałam się, że system, do którego trafiłam oferuje w miarę potrzeby pobyty w czymś w rodzaju dziennego domu pobytu dla seniorów nie radzących sobie ze swoją samotnością w wymiarze fizycznym i/lub psychicznym. System, do którego trafiłam posiada też tak zwane mieszkania chronione, w których umieszcza się między innymi samotne chore osoby, które same nie są w stanie o siebie zadbać. Ciekawe, o jakich jeszcze formach instytucjonalnego wsparcia dla takich osób, jaką z wolna się staję, dowiem się przy okazji swoich nowych kontaktów.


ONUCE DWIE


Moja myśl ponownie kieruje się w stronę świętego Brata Alberta, franciszkanina, opiekuna biednych i bezdomnych. Być może On nadal czuwa nad moim losem? Myślę też o siostrzenicy ciotecznej, która mnie niedawno odwiedziła, a która od kilkunastu lat w jednym ze zgromadzeń zakonnych świadczy różne posługi, obejmujące między innymi karmienie bezdomnych oraz opiekowanie się półprzytomnymi staruszkami. Poza wymienionymi formami posługi człowiekowi łączy ją z Bratem Albertem artystyczne wykształcenie - jak właśnie sobie uświadomiłam.


Dlaczego o tym wszystkim piszę? Ano dlatego, że te rzeczy dzieją się. I jeszcze dlatego, że nie wiadomo, jaka informacja może komuś się przydać. Oraz dlatego, że ja głównie piszę o tym, co przytrafia się mojej osobie, lub co w pobliżu mojej osoby się dzieje. Piszę też po to, żeby nie zapomnieć języka w głowie, więc gotowa jestem uchwycić się niemal każdego bliskiego mi istotnego tematu. Informuję też niniejszym, że teraz każdy może mnie nazwać onucą, a nawet dwiema onucami, bo tak właśnie trochę wygląda to, co od kilku miesięcy noszę na nogach.

 

 

.